Lekarz machnął dłonią w ich stronę, a Ci pozbawieni zmysłów poderwali się i pobiegli w jego kierunku. Ich droga nie była długa, lecz nieco skomplikowana, oboje musieli przedostać się przez tor przeszkód na dachu. Najpierw Louis zaliczył upadek, podczas wymijania ogromnej rury, z której wydobywał się wrzący dym. Następnie Harry próbując tą samą ominąć dołem, poślizgnął się ostro uderzając w jedną z wystających śrub i rozwalił sobie skroń. Trochę zwolnili, wydawało im się to śmieszne, w końcu to tylko dach, tylko ucieczka przed jakimiś mediami, a Ci biegną jakby nie wiem co się działo. Upewnili się, że Harremu nic nie jest i dobiegli do helikoptera. Rozsiedli się na tyłach tuląc do siebie jak chyba nigdy przedtem. Oboje wydawali się być zmęczeni i zatroskani wzajemnie. Przez całą tą historię zastanawiałam się, jak wspaniale NIEKTÓRZY ludzie reagowali na ich miłość. (Bo oczywiście nie da się zapomnieć rodziny Harryego i znajomych Louisa.) Wszystko to co było, jak to się mówi, już minęło. Do przeszłości się nie wraca, teraźniejszością się żyje, a w przyszłość się nie ucieka. Tacy byli oni, żyli tym co mieli w danym momencie.
Lekarz wyrzucił ich gdzieś bardzo daleko od ich pięknego ogródka. Żeby wrócić do domu musieli zrobić niewiele, a właściwie ujawnić się, bo znudziło im się nieco chodzenie po miastach na dwóch końcach ulicy. Jedyne co przyszło im na myśl, to po prostu miłość. O patrzcie, idą teraz dumnie za rękę po ulicach Londynu, pamiętają o tym, że nikt nie może im nic zrobić. A o czym właśnie myślą? O sobie i o właścicielach ogrodu, o Johnie Bell'u i Frerardzie. Dwie różne historie spotykające się w jednym najbardziej magicznym miejscu na świecie, w ogrodzie botanicznym, na którym zawisła już druga tabliczka, z kolejnymi inicjałami dwójki młodych zakochanych.